Z pamiętnika

Na prośbę naszej córki kupiłam pieska. Zwierzątko miało wabić się Togo (jak postać z bajki). Po upewnieniu się, że jest to suczka, mąż nazwał ją Toja. Był to nasz jedyny pies, którego mieliśmy 14 lat. Mimo, że zawsze wychodziliśmy z psem to doszło do zatrucia. Prawdopodobnie trutka na ewentualne szczury była wysypana na zewnątrz budynku przy oknie do piwnicy. Przez 5 dni jeździliśmy z Toją do weterynarza. Bywało, że chodziliśmy niosąc psa na rękach. Mój mąż jako jedyny kierowca z powodu pracy nie mógł z nami jechać. W ostatnich dniach pies karmiony był witaminami w zastrzykach. W czasie choroby nie jadła, nawet nie piła. Objawy wskazywały na zniszczoną wątrobę. Mąż stwierdził, że Toja zasłużyła sobie na godny koniec życia. Weterynarza poprosiliśmy do domu. Toja była uśpiona w obecności mojego męża, a ja… uciekłam do łazienki. Zamknęłam się na małą klamkę. Chciałam być jak najdalej. Zatkałam uszy. Jak przeżywałam ja wiem najlepiej. Słyszałam koniec żywota naszej Toji. Po 3 godzinach od uśpienia mąż z zięciem wynieśli Toję do lasu. Pochowana została w kartonie, tak jak lubiła leżeć. Toja byłaś w domu, gdzie byłaś szanowana, dbaliśmy o ciebie. Mąż nazwał ją kumpelą. Po krótkim czasie mąż stwierdził: „smutno bez naszego pieska”. O reakcję córek nie pytałam, unikałam tego tematu. Przez jakiś czas zachodziliśmy na miejsce pochowania Toji. Z czasem las zmienił się, dlatego trudno trafić. Zostało po naszym psie dużo zdjęć i wspomnień.